"Kto podróżuje, ten żyje dwa razy" - zapiski z podróży w mniej lub bardziej niedostępne zakątki świata.
Nowa Zelandia (6/7) - wyspa południowa
2014.04.04 (piątek)
Nowa Zelandia wita mnie trochę nerwowo. Co prawda przyleciałem kilka minut przed czasem, ale po kolejce do immigration widzę, że ciężko będzie zdążyć na przesiadkę na kolejny lot do Christchurch. Dodatkowym problemem jest fakt, że muszę odebrać główny bagaż i raz jeszcze nadać go na kolejny lot. Mogę to zrobić na dwa sposoby: jeśli uda się przejść przez wszystkie kontrole do 60min przed wylotem, mogę zrobić to w terminalu międzynarodowym lub jeśli się nie uda to muszę przejść się 680m do terminala krajowego i dopiero tam oddać go do odprawy. Całość do 30 minut przed odlotem.
Formalności jednak się przeciągają. Najpierw wstępne odpytywanie o cel podróży. Pokazuję moją 2,5 stronicową rozpiskę co, gdzie i kiedy mam porezerwowane(warto było jednak zarwać 2h nocy przed samym wylotem), do tego jeszcze bilet na lot powrotny - 7 minut z cennych 75, które pozostały na przesiadkę z głowy.
Całkiem sprawnie udało się odebrać bagaż, ale czeka mnie znów kolejka do jego prześwietlania. Pan, który kwalifikuje, do której grupy ryzyka się zaliczam znów odsyła mnie do długaśnej kolejki, gdzie przede wszystkim ponownie jestem wypytywany o powód podróży oraz o wcześniejszy pobyt na Fiji. Wszystko trwa dość długo i pewnie jeszcze chwile by potrwało, gdybym nie zwrócił uwagi, że za 45 minut odlatuje mój kolejny samolot. Sympatyczna pani lekko się speszyła i w ciąguj kolejnych 15 sekund zakończyła swoje formalności. Dodatkowo niejako w ramach zadośćuczynienia odprowadziła mnie do ekspresowej kolejki do prześwietlenia bagażu.
Teraz jeszcze sprint na krajówkę, oddaję bagaż, mina obsługującej taśmę kobiety, gdy słyszy, że mam dosłownie 30 minut do odlotu nie zwiastuje pozytywnego zakończenia, ale zobaczymy. Jeszcze tylko kontrola osobista i na 20 minut przed odlotem melduję się przy bramce numer 32.
Sam lot bez historii. Po 80 minutach ląduję w Christchurch. Ku mojemu zdziwieniu na taśmie, jako jedna z pierwszych pojawia się ciemnozielona walizka - uff to moja, szczęście ponownie dopisuje. Jeszcze tylko zakup karty SIM w lotniskowym Vodafone, odbiór samochodu z Jucy i można jechać do hotelu.
Tutaj też nie odbyło się bez drobnych komplikacji. Recepcja czynna jest do godziny 18 a ja oczywiście byłem później. Nie miałem wcześniej też jak zadzwonić, aby uprzedzić o spóźnieniu. Na szczęście przy drzwiach wejściowych widzę kilka kopert w tym jedną z moim imieniem i nazwiskiem. W środku są klucze do pokoju oraz informacje organizacyjne. Teraz już śmiało i na spokojnie mogę powiedzieć: Kia Ora!
Christchurch
Samo Christchurch po trzęsieniu ziemi z 2010 r. wiele straciło. Miasto jest w budowie, troche to przykre, ale w chwili obecnej najwięcej w mieście jest parkingów - efekt zburzenia wielu budynków. Wieczorem zrobiłem sobie mały spacer przy okazji poszukiwania jakiegoś supermarketu. Zdjęcia tylko dwa.
Kolejnego dnia przed wyjazdem odwiedziłem jeszcze tutejszy ogród botaniczny. W Nowej Zelandii jest w tej chwili wczesna jesień, więc powoli drzewa robią się kolorowe.
Młode mamy wspólnie doskonalące swoje kształty
Akaroa
Po niewiele ponad godzinny spacerze wsiadam w samochód i zmykam na wschód do Akaroa.
Ryba z frytkami - bardzo smaczna
Dla urozmaicenia drogi powrotne wybrałem trasę widokową #1 - piękna, kręta i wymagająca górska droga odwdzięczyła się ponadstandardowymi, malowniczymi widokami
Kaikoura
Wieczorem przez Christchurch jadę na północ do Kaikoura, gdzie następnego dnia na rano mam zarezerwowaną wycieczkę statkiem w poszukiwaniu wielorybów.
Do poszukiwań nie używa się sonarów a tylko hydrofonów (?) - tutaj akurat kapitan próbuje usłyszeć charakterystyczne dźwięki wydawane przez żerujące wieloryby
Dopiero w trzecim, ostatnim z planowanych miejsc udało się wypatrzeć wieloryba który nosi nazwę Tiaki (nie chwaląc się bylem pierwszy który go dostrzegł)
W drodze powrotnej towarzyszyły nam radośnie skaczące delfinki
Franz Jozef
Po udanej wycieczke opuszczam Kaikoura i kieruję się na zachodnie wybrzeże do miasta Hokitika, gdzie mam nocleg. Kolejnego dnia znów pobudka przed 7, aby zdążyć na zaplanowaną wycieczkę na lodowiec Franz Jozef. Do przejechania 135km co na spokojnie zajęło 2h. Przy okazji znów podziwiam piękne widoki tutejszej przyrody. Czy pisałem już, że mi się tutaj bardzo podoba? Nie? To właśnie to robię. Tutaj jest pięknie!
Malowniczy wschód słońca
Krótki hop helikopterem na górę - widok na lodowiec
I już stoimy na lodowcu
Klimat się jednak ociepla - lodowiec cały czas topnieje
Dla tych, którzy marudzą, że mnie nie ma na zdjęciach
Miejscami było naprawdę ciasno
Lodowiec cały czas "żyje", konieczna jest więc ciągła praca przy wytyczaniu szlaków aby zapewnić maksymalne bezpieczeństwo
Chodzenie w rakach czasem bywa zdradliwe, jeden fałszywy ruch i człowiek w najlepszym przypadku ląduje na kolanach (tak, wiem coś na ten temat ;) )
Helikopter przyleciał, wracamy
Popołudniem kieruję się w stronę Wanaka. Udało mi się rzutem na taśmę przejechać przez przełęcz Haast i spokojnie dojechać na nocle do Lake Hawea. Po drodze znów piękne widoki.
Mt Cook / Aoraki
Na kolejne dwie nocy zatrzymałem się w okolicach góry Mt Cook bądź Aoraki (z maoryskiego). W planach mam jakiś spacer. W recepcji Sarah poleca jedną z dwóch tras: ładną widokowo, w miarę płaską w stronę lodowca bądź jeszcze ładniejszą widokowo ale pod warunkiem jeśli pokona się ją w całości tzn 600m w pionie głównie po schodach i dodatkowe 400m w pionie po luźnych skałach rozrzuconych po całkiem stromym zboczu. Plan pierwotny zakładał przejście 600m drugiej i powrót na pierwszą. Plany są jednak po to aby je zmieniać zwłaszcza jeśli podróżuje się w towarzystwie dwóch sympatycznych i urodziwych Amerykanek. Kolana dały rady, mięśnie też wytrzymały - gorzej z głową bo nadal jest pełna zachwytu nad tym co tam widziała :)
Najpierw dojazd
I już wspinamy się po piekielnych 2500 stopniach
Cała trójka z uśmiechem na twarzy (a może to był grymas bólu) doszła do chatki Muellera
I jeszcze góry z poziomu drogi
Queenstown
Queenstown - miasto, które nie śpi, ale jeśli śpi to zaczyna późno w nocy i kończy około południa. Wstępny plan zakładał jeden dzień na wycieczkę do fiordów w Milford Sound a drugi na spokojny relaks.
Wycieczka całodniowa, transport odbywał się na pokładzie wygodnego autokaru z przeszklonym dachem. Grupa mała bo 13. osobowa, więc całkiem sprawnie się poruszaliśmy. Drugim etapem wycieczki był dwugodzinny rejs statkiem po zatoce a trzecim powrót samolotem z lotem widokowym. Niestety, ostatnia część musiała ulec zmianie ze względu na warunki pogodowe. Historia lotnictwa pisana jest krwią, dlatego safety first - nie ma miejsca na zbędne ryzyko. Jak później się okazało, odbiłem sobie to wielokrotnie przez następne 2 dni :)
Widoki podczas podróży niczego sobie
Pogoda po drugiej stronie tunelu prowadzącego do zatoki już nie rozpieszcza. Źle nie jest, ale już wtedy wiedziałem, że z lotem powrotnym mogą być problemy.
Nasz katamaran
W oddali Morze Tasmana
Są i foczki, których wcześniej nie widziałem
Drugiego dnia część zaoszczędzonej dzień wcześniej kasy postanowiłem przeznaczyć także na latanie tylko trochę inne ;)
Wraz z Ianem wskoczyliśmy na skrzydło i ... I belive I can fly, I belive I can touch the sky...
Odrobina akrobacji
I już na ziemi. Uśmiech nie schodził z ust do wieczora
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz