Tajlandia - Bangkok + podsumowanie (8/8)

2015.11.30 (poniedziałek)

W Bangkoku znów melduję się w fajnym hotelu z basenem na dachu i ładnym widokiem. Dodatkowo dostaję upgrade pokoju - miło acz bez znaczenia. 

Widok z tarasu hotelowego
Wieczorem wybrałem się na spacer po okolicy aby coś zobaczyć i przy okazji zjeść. Zupełnie "przypadkiem" wstąpiłem też do zakładu krawieckiego. Od słowa do słowa i już jestem zmierzony i zamówione kilka par spodni. Cena wygląda dobrze, aczkolwiek Bangkok słynie z możliwości uszycia garnituru/spodni w niespotykanych w Europie pieniądzach. Jeszcze tylko się upewniam, że całość będzie jutro gotowa i że są świadomi że nie będzie czasu na przymiarki. Płatność kartą na wypadek ewentualnych problemów. 
Jak się okazało przezorność się opłaciła (albo opłaci jak Alior uzna chargeback). Spodnie były  źle skrojone, gdyż na prawym pośladku marszczyły się dość nieciekawie. Z przodu w kroczu też zbyt luźne przez co się źle układały. O długości czy szerokości nogawki nie wspomnę (acz to byłbym w stanie zaakceptować i poprawić w Krakowie). Konkluzja - nie zamawiać ubrań nie mając wystarczająco dużo czasu na poprawki. Ale, nieważne - kolejne doświadczenie życiowe, szkoda niepotrzebnie się tym irytować. 

Plan na Bangkok był atrakcyjny (dzięki Krzysiek), ale postanowiłem go zmienić i udać się tylko na słynny targ Chatuchak, gdzie w sumie spędziłem 6 godzin oglądając ale też i kupując "conieco". Koniec końców dość mocno musiałem się napocić aby wszystko upchnąć do plecaków. 

Przed dotarciem na bazar zahaczyłem jeszcze o znajdujący się w pobliżu mojego hotelu park. 
  



Bangkok należy do miast z dużą ilością zieleni
   
Na targu można kupić wszystko - od jedzenia przez ubrania na ... żywych psach skończywszy








Po obfitych i udanych zakupach powrót do hotelu na szybki prysznic i podróż na lotnisko. Dojazd jest dość łatwy, zajmuje ok 15-20 minut bezpośrednią kolejką ( w Bangkoku po mieście kursuje nie tylko metro pod ziemią ale i kolejki których tory umieszczone są na wysokich, kilkupiętrowych wiaduktach).
Lotnisko z jednymi z najwyższych cen jakie kiedykolwiek spotkałem. Sugeruję nie nastawiać się na "bezcłowe" zakupy.
Lot powrotny tym razem na pokładzie Thai Airways - nieporównywalnie wygodniejszy niż dolot Lufthansą.

Podsumowanie
Jeszcze kilka słów podsumowania.
Ceny: przyzwoity pokój to ok 600-800 THB za 2 osoby, jedzenie w zależności od tego czy stołujemy się na ulicy (gdzie za 100THB można się najeść) czy w restauracji. Wypożyczenie skutera to ok 200-300 THB na dzień, cena paliwa to ok 24THB za litr. 10THB to ok 1,2zł

Masaże - polecam. Miałem kilka począwszy od zwykłego rozluźniającego przez tajski z ziołowymi kompresami, z olejami itd. Ceny od 250 THB za godzinę w górę. W sumie można codziennie chodzić i nie zbankrutować.

Podróżowanie po Azji czy konkretnie Tajlandii ogólnie jest łatwe, tanie, bezpieczne (wg mnie). Nie wymaga uprzedniego rezerwowania przelotów/noclegów. Fajny kierunek na jakiś dłuższy lub krótszy, spontaniczny wypad.

I jeszcze ja w wersji Thai - zarośniętej ostatniego dnia. 



Tajlandia - Koh Mak (7/8)

2015.11.27 (piątek)

Wymyśliłem sobie, że chcę w Tajlandii zanurkować. Skoro jest pomysł to trzeba go zrealizować. Jak wcześniej wspomniałem wieczorem zjawiłem się w Bangkoku a stąd już nad wodę niedaleko. Jako kolejny cel wybrałem wyspę Koh Mak. Raz, że była dość mocno na północ (im bardziej na południe tym ponoć większa szansa załapać się na deszcze monsunowe o tej porze roku), dwa że była niezbyt daleko od Bangkoku a trzy bo była niewielka, cicha i spokojna - taka jak lubię. 
Hotel w Bangkoku miałem dość dobry, pełne 4* (za free więc czemu nie), stąd też na autobus o 6:30 nie chciało mi się wstawać. Na ten o 7:30 też zresztą nie. W końcu zebrałem się po 8 i leniwie metrem poczłapałem na dworzec autobusowy. Ciekawostka - pytam na stacji metra jedną kobietę po angielsku gdzie jest dworzec autobusowy a ona ucieka, druga też nie bardzo rozumie po angielsku. Na szczęście przejeżdżał w tym momencie autobus miejski, więc wskazałem na niego, potem na dowolny budynek i skończyło się tym, że pani przeszła się ze mną ok 100m prowadząc za rękę we właściwe miejsce :)

Jest bilet ...

... jest autobus

można więc jechać. Jedyny niepokój mógł budzić fakt, że mogę nie zdążyć na łódkę w Laem Ngob która ma mnie zabrać na wyspę. Małość wyspy niestety odbija się też na częstotliwości kursowania łódek z pasażerami - są trzy a ja przez swoje ociąganie się w Bangkoku planuję zdążyć na ostatnio. Ale nie ma co się martwić na wyrost. 
Po drodze przerwa na tankowanie oraz drobne jedzenie 

... lub rozprostowanie kości jak kolega poniżej

Na miejsce dojechaliśmy na 15 minut przed wypłynięciem łódki, jeszcze tylko szybki temat biletów na dalszą podróż (+ przy okazji na powrót) i można odpływać, zwłaszcza, że nasz speedboat już czeka. 



Po 50 minutach docieramy na miejsce. Podróż upływa na sympatycznej rozmowie z poznanym jeszcze w autobusie Szwajcarem.
Samą wyspę byłem w stanie przejechać w poprzek w ciągu ok 20 minut. Na pewno jest bardzo zielono, jest trochę pagórkowato, nie ma natomiast ładnych plaż. Te ponoć są na otaczające Koh Mak maleńkich innych wyspach, na które można dostać się choćby wypożyczonym kajakiem.







Ciekawostka - bardzo dużo lasów w Tajlandii jest sadzonych niejako od linijki. Dziwnie to wygląda



A to efekt mojego wandalizmu - złamała się deska pomostu w jednym z lepszych kurortów. Trzeba uważać, ale mniej jeść.


Przyjechałem tutaj aby nurkować, ale jakoś rano nie chciało mi się wstać i z nurkowania dziennego wyszły nici. Potem poszedłem do baru na śniadanie, trochę czasu upłynęło na rozmowie z właścicielami miejsca w którym się zatrzymałem. W końcu zdecydowałem się trochę pojeździć po okolicy (stąd wyżej zdjęcia).
Wieczorem jednak doszedłem do wniosku, że skoro już tyle drogi tachałem sprzęt to warto go użyć. Zdecydowałem się na swoje pierwsze (nie licząc tych podczas certyfikacji) nurkowanie nocne. 
Szybkie formalności i za moment jestem już na miejscu. Ku mojemu zdziwieniu nurkuję z trzema dziewczynami: Christina i Sara (siostry) z Austrii i Emmanuelle z Francji. 
Z samego nurkowania nie mam zdjęć, jedynie marna próba złapania urokliwego zachodu słońca. 

Pod wodą trochę inaczej, bardzo łatwo się zgubić mimo, że każdy z nas posiadał własną latarkę. Z rzeczy które utkwią w pamięci to magiczne, turkusowe iluminacje planktonu (była akurat pełnia księżyca), coś jak na przykładowym zdjęciu:


Wystarczyło ruszyć rękami i wokół ramion pojawiała się taka magiczna poświata. Czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziałem. Fenomenalne to było. Żartowałem z Emmanuelle, która tego dnia miała urodziny, że jest jak czarodziejka z bajek Disneya. Dziewczyna nie chciała wyjść z wody, tak jej się to podobało. 

Powrót z wyprawy też był ciekawy, bo z przyczyn obiektywnych zamiast 30. minut zajął 5,5 godziny. Cały ten czas spędziłem przemierzając z Emmanuelle  wszerz i wzdłuż kulę ziemską (każde z nas ma już kilka ciekawych podróży na koncie). Było sympatycznie. 

Kolejny dzień to ponownie leniwe wstawanie, spokojne śniadanie, kawa i przed południem powrót na kontynent. Późnym popołudniem melduję się ponownie w hotelu w Bangkoku na ostatnie 30 godzin podróży.

Tajlandia - Chiang Mai (6/8)

2015.11.26 (czwartek)

W Chiang Mai spędziłem jeszcze 3/4 kolejnego dnia zanim wieczorem odleciałem na nocleg do Bangkoku. Po wczorajszym dość aktywnym dniu tym razem zdecydowałem się na coś bardziej leniwego: późne wstawanie, śniadanie na balkonie przy kawie i gazecie, niezbyt intensywny spacer po mieście. 
Miasto sprawia wrażenia nastawionego mocno na turystów. Co rusz biura podróży, wypożyczalnie skuterów, restauracje pełne młodych mówiących po angielsku, niemiecku czy w jeszcze innym języku, hostele. 
Miasto samo w sobie sporo oferuje. W obszarze starego miasta jest ok 40 świątyń, w całym mieście i najbliższej okolicy ok 300. Wszystkie złote, wszystkie ładne aczkolwiek to tylko świątynie w przeciwieństwie do Wat Phra That Doi Suthep, które jest jak dla mnie całym centrum kultu religijnego. 
Jest "Nocny bazar" na którym można kupić dosłownie wszystko a przy okazji też rozkoszować się tutejszą kuchnią uliczną (o ile ktoś lubi tajskie jedzenie - je nie bardzo). 









Nie ma jak w upale napić się świeżego, chłodnego mleka kokosowego
Na lotnisko nie ma sensu jechać wcześniej niż godzinę przed odlotem. Co prawda przed wejściem do terminala jest jakieś prześwietlanie bagażu, do odprawy też bywają kolejki ale z tego co zauważyłem przynajmniej jeśli chodzi o Lion Air nawet jak się stoi na końcu kolejki to w razie potrzeby obsługa wyciągnie takiego delikwenta na sam początek do odprawy. Jak ktoś mieszka na południu starego miasta to w sumie w ciągu 15-20 minut może dojść pieszo na lotnisko. Ja mieszkałem po drugiej strony, więc skorzystałem ponownie z trójśladowego motorka którym 2 dni wcześniej byłem podwożony do hotelu. Łapanie takiego jest proste, staje się na ulicy i macha do pierwszego lepszego wolnego. Potem jeszcze negocjacja ceny i jazda.

Sam lot bez historii. Start, drobny poczęstunek i po ok 1,5 godzinie lądowanie w Bangkoku. Tym razem ląduję na mniejszym z dwóch tutejszych lotnisk - Don Muang. Do centrum dostać się można na dwa sposoby: albo taksówką w cenie 600 albo 1000 THB (w zależności czy samochód osobowy czy van) bądź komunikacją publiczną za 30 THB (autobus linii A1 do stacji Mo Chit). O tym ostatnim sposobie panie z informacji turystycznej z pewną niechęcią poinformowały - cóż, nic na mnie nie zarobiły. 


Tajlandia - okolice Chiang Mai (5/8)

2015.11.23 (środa)

W Chiang Mai powróciłem do stylu podróżowania z Nowej Zelandii czyli do noclegów w hostelu (a raczej pokoju wieloosobowym) i to był strzał w dziesiątkę, dzięki któremu pobyt w tym mieście należał do tych fantastycznych doznań, które na długo pozostają w pamięci. 

Fajna backpackerska atmosfera, ciekawe opowieści, wymiana podróżniczych doświadczeń to jedna sprawa, ale druga to Julia. W 4 osobowym pokoju byłem ja oraz urocza Amerykanka z San Francisco. Dla Julii to była pierwsza podróż po Azji i chyba ją to przerastało. 
Julia bardzo chciała zobaczyć świątynie z których słynie miasto (ponoć jest ich ok. 300). Trochę pogrzebałem po necie i zaproponowałem, że OK, ale jedźmy do tej najładniejszej, największej, oddającej charakter wszystkich innych - do Wat Phrathat Doi Suthep. Przy okazji będzie można zwiedzić okoliczne wioski, wodospady i to na co nam jeszcze czasu i ochoty starczy. 
I wszystko było OK, do czasu gdy o poranku (tzn po 9, bo to urlop i wyspać się trzeba wszakrze) padło pytanie: Gabriel, a jak my się tam chcemy dostać? Odpowiedzi nie przemyślałem chyba zbyt dobrze, bo powiedziałem, że w sumie to do zoo, które jest w połowie drogi dojedziemy jakąś zbiorową taksówką a potem też coś zapewne będzie, bo to zbyt ważne miejsce, aby nic nie jeździło. Ta odpowiedź ją chyba przeraziła, bo dziewczyna nagle stwierdziła, że musi coś w banku wpierw załatwić potem jeszcze coś zjeść itd. No dobra, skoro już mam plan, to nie widzę problemu, aby go samemu zrealizować. Akurat w zasięgu wzroku była wypożyczalnia skuterów, podszedłem do kobiety i pytam ile za 125cm3, on mówi 350, ja jej rzucam 250, chwila przekomarzania się, stanęło na moim - mam już transport. Jedziemy.

Moja "number 9" - w sumie dobrze jest zrobić swojemu skuterowi zdjęcie aby wiedzieć potem, którym się przyjechało ;)
Chyba nie wspomniałem wcześniej, ale oczywiście świątynia i inne atrakcje leżały na jednym z otaczających miasto wzgórz i oczywiście drogą była kręta przez co podróżowania sprawiało mi dziecinną frajdę. A jeśli dodamy jeszcze do tego ściganie się z takimi autkami - bawiłem się jak dziecko (oczywiście w granicach rozsądku ;) )

Duży nie zawsze może więcej ;)
Podróż górską dróżką ma jeszcze jeden plus, a mianowicie piękne panoramiczne widoki.
Tutaj do pełni szczęścia brakowało już tylko prosecco :)

Jak widać miałem rację mówiąc rano Julii, że nie będzie problemu z dojazdem. Te czerwone to taksówki zbiorowe.


Sama świątynia to w dużej mierze ociekające złotem budynki, złoci buddowie, złote posągi - ogólnie dużo złota. Zabudowania są zlokalizowane kilkanaście metrów ponad parkingiem. Dostać się można tam było wchodząc po dość długich schodach lub wjeżdżając kolejką niczym na Gubałówkę.












Aby wejść do pewnej części świątynie należało zdjąć buty - jak widać poniżej, nikt z tym nie miał problemów.

Na parkingu znalazłem taką oto mapkę pokazującą co można w okolicy znaleźć. Skoro więc jestem niedaleko pałacu królewskiego dlaczego więc do niego nie pojechać - w drogę :)

Sam pałac jako budynek nie robi wrażenia. Coś co przyciąga oko to ogromny ogród ze słynnym ogrodem róż. Posiadłość jest dostępna dla odwiedzających niemal cały rok z wyłączeniem okresu gdy dygnitarze tutaj urzędują (najczęściej grudzień - marzec).






Jak się chce to i masz telekomunikacyjny można ładnie przyozdobić 

Schody też nie muszą być nudnym schodami zwłaszcza gdy jesteśmy w ogrodach królewskich




Kosze na śmieci w wersji "royal"
Będąc już tutaj, tylko kilka kilometrów od jakiejś tradycyjnej tajskiej wioski grzechem byłoby nie podjechać i nie zobaczyć co to to. Droga oczywiście nadal wiedzie w górę i po zakrętach. Przy okazji mijam panów rozwieszających przewody elektryczne na słupach. 
Wszystko fajnie, ale drabiny w poprzek jezdni się nie spodziewałem. Prawdę mówiąc tak mnie zaskoczył ten widok, że omal nie staranowałem całej tej konstrukcji 

Widoki dookoła nadal dopisują


A oto i wioska. Położona dość malowniczo, bo na zboczu góry. Widok (będzie później) rozpościerał się bardzo ładny. Czy było tam coś wartego zobaczenia - raczej nie. Całość nastawiona na turystów o czym świadczą stragany wzdłuż głównego traktu. Ja ruszyłem dodatkowo z obiektywem w boczne uliczki i w sumie poza biedą, którą można spotkać w innych częściach świata to niewiele więcej zobaczyłem. 

Te same rzeczy można kupić w Chiang Mai choćby na "Nocnym bazarze"





Na szczycie wzgórza kawiarenka, gdzie można napić się kawy z przyjemnym widokiem na wioskę. Zabawna historia, poprosiłem jak zazwyczaj robię o cappuccino z podwójnym espresso no i dostałem - cappuccino i drugie espresso :)

To jeszcze ta mniej turystyczna część

Szkoła

Szkoła 



Muzeum acz niewiele w nim było a jak już coś było to zakurzone lub rozsypujące się



Czas powoli wracać. Ale hola, nie przypominam sobie abym zamawiał dla siebie helikopter a tym bardziej z wojskową obstawą, hmm...



Panom grzecznie podziękowałem za propozycję podwózki, moja "Number 9" mi wystarcza, zwłaszcza, że moja mapka spod świątyni wspominała coś o jakichś wodospadach w okolicy a tam helikopterem bym się nie dostał. 
Sam wodospad nie robił gigantycznego "łał" - ale przyjemnie było usiąść w cieniu, napić się mineralnej, lekko rozprostować kości. Dodatkowo w górę wodospadu prowadził 45. minutowy trekking - przeszedłem go, całkiem przyjemny spacer.




Dojeżdżam do Chiang Mai, zbliża się powoli wieczór. Czuję jednak pewien niedosyt. Rano przy śniadaniu rozmawiałem z jednym z Tajów o wiosce, w której mieszkają kobiety z "długimi szyjami". Ciężko było się dogadać odnośnie lokalizacji, więc suma summarum znam brzmienie nazwy tej miejscowości ale nic więcej - cóż to musi mi wystarczyć. Na kolejnym skrzyżowaniu zamiast jechać na wprost do centrum odbijam w lewo na północ. Ruch całkiem spory, na światłach próbuję się rozpytać o poszukiwane miejsce. Coś tam się dowiaduję, im bliżej celu tym mam więcej informacji. Wreszcie jakieś 20km od Chiang Mai na jednym ze skrzyżowań odbijam w lewo i widzę na dużej tablicy między innymi poszukiwaną przez siebie nazwę. Jeszcze tylko 5km i... zdziwienie. 
Wjazd do wioski sam w sobie miał być darmowy a zapłatą miały być ewentualne zakupy. A tutaj pod znakiem informującym że wioska tuż tuż siedzi sobie 2 panów i mówią, że dziś już za późno (było ok 17) zwiedzanie tylko do 16:30 i żebym przyjechał jutro. Nie bardzo uśmiecha mi się przyjeżdżać kolejnego dnia zwłaszcza, że skuter musiałem rano oddać. Dodatkowo dojazd to jakaś godzina w jedną stronę - nie ma bata, muszę dziś. Dyskutujemy z panami przez kilka minut, tłumaczę, że jutro wylatuję itp ale oni pozostają nieugięci - ja zresztą też się nie poddaję. W końcu jeden nieśmiało rzuca hasło - zrobimy wyjątek jeśli zapłacisz pewną kwotę. Nie bardzo mam wyjście acz jeszcze się targuję. W końcu wjeżdżam. 
W wiosce żyje 8 różnych plemion. Pan mi trochę poopowiadał o każdym. Widziałem tylko 3 w tym to gdzie kobiety mają te słynne "długie szyje". Inne plemiona charakteryzowały się oprócz kolorowych sukien np. pięknymi pasami srebrnymi pasami, bądź obręczami na nogach czy też tunelami w uszach. Zrobiłem drobne zakupy, między innym ręcznie tkane jedwabne, pięknie kolorowe szale (generalnie tym wyjazdem rządziły zakupy wybitnie kobiecych rzeczy) - będzie pod choinkę dla kilku niewiast ;)
Ludzie Ci żyją rzeczywiście albo z rolnictwa albo z tego co zarobią na turystach. Rzeczy są różnej jakości - część to produkcja masowa być może nawet w Chinach, część jest robiona ręcznie na miejscu. 
Ciekawostką bym dla mnie kościół katolicki. Pytam jednego z mieszkańców jakim cudem w buddyjskiej wiosce kościół katolicki. Sprawa w sumie prosta. Kiedyś ludzie zapadli na jakąś chorobę zakaźną. Mimo, że odprawiali różne modły, składali swoim bóstwom przeróżne ofiary ludzie nadal umierali. Pomogło dopiero pojawienie się misjonarzy francuskich, którzy przy użyciu lekarstw uratowali ludzi przed śmiercią. Lud niewiele się zastanawiając zamienił swoje bóstwa na Boga katolickiego. 
Dwie informacje odnośnie plemienia z długimi szyjami.
1/ W tej chwili żyje w tej wiosce 8 rodzin kultywujących tą tradycję
2/ To nie szyja się wydłuża ale te obręcze powodują obniżenie kości obojczyka. Pierwsze obręcze zakłada się u dziewczynek w wieku 5-6 lat. 
Ogólnie jeszcze dodam, że te plemiona to uchodźcy z Birmy. 
Popołudniowy szczyt na wyjazdówce z Chiang Mai










Wnętrze jednego z domów. 
Mężczyźni w wolnych chwilach grają w siatkonogę - Tajlandia jest ponoć mistrzem świata w tą grę. Bardzo widowiskowa.
Zrobiła się noc, czas opuścić wioskę i wrócić do hotelu. Droga raczej pusta, z uwagi na widoczność trzeba było trochę zwolnić przez co jechałem kilka minut dłużej. Acz, to nie koniec przygód na dzień dzisiejszy. 
Jak to się mówi: lepsze jest wrogiem dobrego - fajnie :D
Tym razem chodziło o drogę powrotną a konkretnie o to którędy wjadę do centrum, gdzie mieści się mój hotel. Z wiadomych sobie względów postanowiłem wykombinować coś nowego i zamiast w lewo na skrzyżowaniu pojechałem na wprost. Oczywiście nową drogą też bym dojechał, ale gdzie należało skręcić w prawo ja pojechałem prosto, gdzie prost ja skręciłem - suma summarum urządziłem sobie wieczorną wycieczkę krajoznawczą po przedmieściach Chiang Mai. Wszystko fajnie, ale wrócić nie było jakoś szczególnie łatwo, zwłaszcza, że z rozeznaniem się z mapki którą miałem przy sobie mieli problem i policjanci. W końcu udało się zlokalizować moje położenie, tylko problem. Dojeżdżam do drogi (albo arterii raczej, bo to z 5 pasów) w którą mam skręcić a tam policja kieruje ruchem i zablokowała mój kierunek. No to tłumaczę policjantowi że ja muszę w prawo i mnie to nie obchodzi, że on zamknął ulicę w tym kierunku, tam jak mój hotel i kropka. Chyba wystarczyło, bo na moje nieszczęście zgodził się na wjazd w ulicę. Chwilę później zrozumiałem o co chodzi. Najlepiej oddaje to filmik

Tak jak wcześniej pisałem, w tych dniach w Chiang Mai było święto światła. Jednym z jego elementów była uroczysta parada idąca akurat "moją" ulicą. Wpakowałem się pod prąd, bez szybkiej możliwości ucieczki czy to zawracając czy też zjeżdżając w boczną alejkę. Nie pozostało nic innego jak tylko czekać na dogodny moment aby nadal jechać do przodu przy okazji robiąc fotki ;)






W końcu udało się przejechać w poprzek, dotrzeć do jakiejś mniejszej uliczki i na moment odstawić skuter. Postałem tak jeszcze z 30 minut i wróciłem do hotelu. 
Julia z niedowierzaniem słuchała mojej zdawkowej relacji. Ona w tym czasie odwiedziła 4 pobliskie świątynie. ;)