Mija popoludnie, padla propozycja - zjedzmy cos. Idac w kierunku naszego hostelu mijamy jakas knajpe rybna. Przywialo nam to wspomnienia z Indonezji i fantastyczne doznania kulinarne, ktorych dostarczyl nam tunczyk grillowany.
Wchodzimy - sympatyczni koreanczycy klaniaja nam sie na przywitanie. Prosimy menu i... dostajemy wszystko po koreansku. Do tego brak rysunkow z daniami. Lekka konsternacja, ale ... no risk no fun.
Podchodzi kelner, probujemy sie dogadac po angielsku, ale srednio nam to wychodzi. W koncu pad slowo klucz - tuna. To zrozumial, pokazal na jakis rysunek, za wiele nic nie bylo na nim widac, ale zdecydowalismy sie, ze zamawiamy.
Po 10 minutach przyniesli nam jakies salatki, nastepnie ryz, duza miske z miksem salatowym no i danie glowne: tunczyka. Wszystko byloby ok, gdyby tunczyk byl tak jak sie spodziewalismy grillowany, ale nie, on byl... surowy. Takie sushi tunczykowe.
Kelnerka pokzuje nam aby wymieszac salate, ryz i tunczyka. Do tego polala nam to wszystko jakims sosem. Ech... no nic, raz sie zyje - jemy.
W sumie nie bylo to takie zle. Mimo ze miesko bylo surowe, to dalo sie je zjesc bez zandych ekscesow zoladkowych. Tak patrzac na trzy obiady ktore jeslimy podczas pobytu w Seulu, to bylo drugie jesli chodzi o jakosc.
Ot... taka nowosc kulinarna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz